środa, 16 października 2013

Studium sukcesu.



„Najbardziej boimy się nie tego, że jesteśmy do niczego.
Najbardziej boimy się tego, że jesteśmy potężni ponad miarę.
To nasza jasna – a nie ciemna – strona nas przeraża.
Zadajemy sobie pytanie, czy możemy być śmiali, błyskotliwi, piękni,
utalentowani i niezwykli.
A czyż właśnie tacy nie jesteśmy?”

Nelson Mandela

      Czasem wszyscy odnosimy sukcesy i czasem zaraz za tym sukcesem pojawia się stres – pozytywny, ale jednak stres. U mnie obok satysfakcji i odczucia, że jest się naprawdę na swoim miejscu, pojawia się zwykle coś na kształt nadmiernego skupienia na finalnym celu, wzrost poczucia odpowiedzialności za to, co zaczęte, a także ogromna potrzeba dosięgnięcia do  wysoko postawionej poprzeczki.
I tu nasuwa mi się refleksja, że ciesząc się z sukcesu (do czego przecież mamy prawo), wywołujemy niepotrzebne napięcie, które nie służy ani nam, ani otoczeniu. Kiedy w głowie zakładamy, że musimy sprostać wyznaczonemu poziomowi, to nie troszczymy się drugiego człowieka, o nadrzędny cel, tylko o swoje rozbuchane ego. 

I co wtedy? Co zrobić, żeby sukces nas nie przerósł, żeby służył nam i innym, żeby pozytywnie i rozsądnie stymulował?  Jak nauczyć się odbierać osiągnięcia, jako coś, co jest naturalnym procesem zachodzącym po dobrze wykonanym zadaniu, a nie czymś wyjątkowym, jednorazowym, niebywałym?
A może po prostu warto nauczyć się zauważać swoje życie nie jako pasmo udręki i pracy, po którym następują jednorazowe błyski, ale jako ciąg zwykłych następstw: praca – sukces – praca - sukces. Bo tak naprawdę, to przecież na drodze do odległego celu odnosimy zwykle szereg małych ignorowanych zwycięstw, nabywamy stopniowo wiele umiejętności i „rośniemy”. Dzieje się to powoli, ale dzieje się. Poza tym warto uświadomić sobie, że to, co nam najlepiej wychodzi, to do czego mamy szczególne predyspozycje, przychodzi łatwo, bezboleśnie, bez nadmiernego wysiłku. To nie znaczy, że nie mamy pracować, to znaczy tylko tyle, że mamy mieć świadomość siebie i swoich predyspozycji, że mamy sobie dać przyzwolenie na sukces, który nadchodzi niepostrzeżenie i niekoniecznie jest okupiony pracą ponad siły.  
Różne poradniki uczą nas zwykle, jak radzić sobie z poczuciem przegranej, jak odrzucać od siebie to, co złe, przykre, niechciane. Tym samym sugerują, że stan niedosytu, rozdygotania, ciężkiej pracy i niepewności, to stan normalny, że tak po prostu ma być. Wdrukowuje nam się od małego do głowy, że na sukces trzeba ciężko zapracować, że to coś wyjątkowego, coś co przychodzi rzadko. 
Efekt? 
Jak już się coś uda, to albo to pomijamy, sabotujemy, albo jesteśmy w lekkim (lub mocnym) szoku. Sukces odbieramy często jako wyjątkowe doświadczenie nad którym trudno zapanować. Zapanować, to znaczy wygenerować w sobie siłę, żeby dzielnie znieść to, co dobre??? 
Śmieszne, krzywdzące, ale chyba często tak to działa.
Zwykle staramy się naprawiać to, co złe, pracować nad czymś, co się wali. Rzadziej myślimy, żeby starannie cyzelować osiągnięcia, które uznajemy za wartościowe, żeby udoskonalać to, co już wydaje się ok, żeby mały sukces przeradzał się w jeszcze większy.
I może tu  tkwi błąd? Może po prostu cała sztuka polega na tym, żeby w sinusoidzie, którą jest życie, utrzymywać możliwie niewielkie wychylenie – oczywiście na plus!?  
A może czasem warto zaprogramować się tak, żeby to wychylenie odbierać jako niewielkie?;) Bo jeśli mamy odwagę, aby rozpatrywać własne życie w kategorii sukcesu, to przecież zwykle jest ono lepsze, łatwiejsze, nie obarczone nadmiernym stresem.

Gdyby dzieciom w szkole mówiło się :” Jesteś świetny, wielka szkoda, że dzisiaj Ci nie wyszło!”, zamiast „Jak zwykle nie umiesz, do niczego się nie nadajesz!”, to może zaczęlibyśmy odbierać  sukces, jako normalną kolej rzeczy… a praca nad pokorą, skromnością i usilne starania, żeby nie „uderzyła nam sodówa” po prostu nie byłyby potrzebne?